Jemy żeby żyć, nie czuć głodu, rozwijać się, mieć energię na podstawowe funkcje życiowe, działać. Ale jedzenie to także kultura i historia, emocje i więzi, doznania i bogactwo sensualności. Tylko czy kiedy sięgamy po jedzenie to myślimy? A jeśli tak, to czy zadajemy sobie pytania co, ile, jak, gdzie i dlaczego wkładamy do ust? Bywa i tak, i tak; stąd coraz więcej zamieszania wokół jedzenia i coraz więcej rodzajów zaburzeń odżywiania, którym specjaliści nie nadążają nadawać nazw.
Najprościej byłoby wyłączyć wszystkie zmysły, wespół z przewrotnym mózgiem, i przy założeniu prawidłowych funkcji ośrodka głodu/sytości, zastosować praktykę taką jak przy tankowaniu auta. Do tego, gdyby istniał dystrybutor odpowiednio dobranego pożywienia, z możliwością niewielkiego wyboru przez człowieka, sprawa byłaby banalnie prosta. Kończy się energia do życia – tankujemy porcję paliwa, na którym funkcjonujemy, aż do opróżnienia rezerw, reagując na ostrzeżenie czerwonej lampki ośrodka głodu. Niestety, mimo, że to nawet sami Włosi są autorami powiedzenia „nie żyje się po, żeby jeść, ale je się po to, żeby żyć”, co ma chronić ich przed zatraceniem się w wybornych lokalnych specjałach, sprawa jedzenia jest bardziej skomplikowana.
W dzisiejszych czasach, w naszej szerokości geograficznej o zaspokojenie głodu czysto fizjologicznego nie jest raczej trudno. Nie musimy ani polować, ani uprawiać roli, czy też hodować zwierząt by dość łatwo zaspokoić głód. Pożywienie stało się dostępne i łatwe,
bez trudu je zdobywamy skupiając się na szukaniu w nim przyjemności, często graniczącej z rozkoszą. Do głosu dochodzi nie głód, lecz apetyt, zachcianka, ochota, nawyk, a milknie fizjologia. W ten sposób wybieramy produkty i potrawy, z wyłączoną świadomością. Globalizacja rynku, nowoczesny transport, specjalistyczne metody przechowywania sprawiają, że szeroki asortyment jedzenia jest na wyciągniecie ręki. W postaci fast i slow, formie prostej i wyrafinowanej, na ciepło i na zimno. Można sobie zafundować przyjemność w 5 minut, zwykle za sprawą czegoś słodkiego. Nastrój zwyżkuje, odprężenie przychodzi szybko. Tak samo szybko jednak odchodzi. Czarująca Princessa
czy uwodzący Prince Polo mają krótką, lecz magiczną moc, na chwilę jesteśmy z nimi w nie swojej, a jednak jakże upragnionej, bajce. Do gry wkracza „marketing otyłościowy” kontra kult szczupłości i pięknego ciała, a codzienne życie gna coraz szybciej, wymuszając na nas działania w uproszczeniach, by zdążyć za nim w rewelacyjnym czasie. Gdy czeka wyzwanie – Lion i Mars, zawsze pod ręką, pomogą błyskawicznie dając turbodoładowanie.
Mechanizm nasycenia i głodu zepsuł się, jemy coraz częściej emocjonalnie. Coraz więcej jest osób o zewnętrznym umiejscowieniu kontroli, czyli z nieumiejętnością brania odpowiedzialności za swoje decyzje i życie. Również w obszarze jedzenia. Nasze codzienne mikro-wybory żywieniowe prowadzą do makro-nawyku. Z jednej strony zajadamy strach, nudę, smutek, samotność, pustkę w relacjach, porażki, brak poczucia własnej wartości, z drugiej traktujemy jedzenie jako nagrodę, przyjemność, relaks, poczucie dostatku, nie wysilając się by znaleźć dla niego alternatywę. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że to sposób najprostszy, najłatwiejszy, a my jesteśmy wygodni.
Jedzenie oddziałuje silnie nie tylko na zmysł smaku. To również aromaty i uczta dla oczu. Fotografia kulinarna, kino kulinarne są w rozkwicie, nakręcają zmysły, są dodatkowymi bodźcami.
Od pewnego czasu obserwujemy dwie skrajności. Jedna grupa społeczeństwa w ogóle nie interesuje tym co je, a druga interesuje się tym nadmiernie wpadając w obsesję zdrowego odżywiania (ortoreksja) tonąc w zalewie informacji na temat superfoods-ów. Po nieumiarkowanym konsumpcjonizmie końca wieku, zwracamy się w stronę żywności ekologicznej i organicznej, w ekstremum diety paleo. Mamy na koncie stosy przeczytanych książek, artykułów, poradników, dziesiątki przetestowanych cudownych diet. Walczymy z jedzeniem i nawet wygrywamy od czasu do czasu bitwę, lecz wojny – nigdy. Bo walka, to nie jest najlepsza droga. Jedzenie trzeba oswoić, sprzymierzyć się z nim. Potrzebna jest chęć, akceptacja, świadomość, kontrola wewnętrzna, wiedza żywieniowa wdrożona prostymi sposobami do okoliczności, w których funkcjonujemy, zachowanie smaku. Wymaga to na początku dużo pracy, ale pierwsze efekty przychodzą niespodziewanie szybko. Mózg jest neuroplastyczny, można mu zaszczepić nowe nawyki. A one gdy padną na podatny grunt i ukorzenią się, zrobią resztę. Uczymy się swojego organizmu czysto fizjologicznie, poznajemy swoje potrzeby wewnętrzne, a w międzyczasie pozbywamy się mentalnych barier, podnosimy oczy na świat. I na piękną fotografię kulinarną i na kino o tej tematyce. „Czekolada”, „Życie od kuchni”, „Uczta Babette”, „Dziewięć i pół tygodnia”, „Ratatuj” mogą otworzyć nas na nowe związki z jedzeniem, uzmysłowić jak wiele ma ono do zaoferowania, gdy nad nim panujemy. Dobrze jest zdać sobie sprawę, jakie potrzeby adresujemy do jedzenia. I jaką odpowiedź zwrotną dostajemy. Bez świadomości jedzeniowej piszemy do Pana Bajecznego o towarzystwo, pocieszenie, uspokojenie, a w zamian dostajemy poczucie winy, stres, złość na siebie, wstyd. Finał takich praktyk jest nie taki jak oczekiwaliśmy. Co prawda uzyskujemy błysk, złudną chwilę lepszego samopoczucia za sprawą uwolnionych endorfin, lecz na końcu mamy kaca moralnego i w dalszym ciągu niezaspokojone potrzeby emocjonalne wysłane pod niewłaściwy adres.
Jedzenie jest przedmiotem, podmiotem jesteśmy my. To od nas zależy jak je potraktujemy i jak ono będzie nam towarzyszyć, bo nie możemy się z nim tak po prostu rozstać. To odróżnia uzależnienie od jedzenia od pozostałych nałogów.
W pracy nad świadomością jedzeniową powinniśmy czerpać z różnych źródeł wiedzy o odżywianiu. Możemy skorzystać z mądrości Niebieskich Stref, czyli miejsc na świecie, gdzie żyje najwięcej stulatków w pełnym dobrostanie. Na naszą rzeczywistość można przełożyć zwyczaje z Okinawy, Krety, Sardynii. I zdziwić się, że to takie proste. Można posiłkować się strategiami działań z laboratoriów odżywiania w Stanach Zjednoczonych wprowadzając do codziennego życia zmyślne triki, sprytne zamienniki, dobre oszustwa, małe rytuały, które ułatwią zmianę nawyków, chociażby jedzenie deserów łyżeczką od espresso.
Milky Way skojarzony w podświadomości ze słodkim mlekiem matki, dostępnym na żądanie, dającym poczucie bezpieczeństwa i błogostanu nie jest właściwą drogą do pogodnego przymierza z jedzeniem, w którym warunki paktu określamy jednak my. Do zadowolenia i spełnienia potrzeba nam jednak czegoś więcej niż Ptasiego Mleczka.